One little word 2017 - breath
23:15
Witajcie :) Zdaję sobie sprawę, że ostatnio blog mi jakby... umarł. Wymówki to moja słaba strona, więc zamiast się tłumaczyć, czemu ostatni post pojawił się półtora miesiąca temu (sic!), wolałabym opowiedzieć Wam o czymś, co od dawna krystalizowało mi się w głowie, a czego wiele osób nie umie przyjąć do wiadomości. To taka mała sfera osobista, być może sposób myślenia, który bywa niewygodny (szczególnie w internecie), ale uważam że warto o tym powiedzieć, chociaż raz, nawet jeśli będzie to po cichu i ze spuszczonymi oczami. A mowa o marzeniach i o tym, że nie trzeba ich spełniać za wszelką cenę.
Wiem, wiem aż za dobrze, że jesteśmy środowiskiem marzycielek.
Takich małych, które czasem marzą o nowych nożyczkach, czasem o chwili spokoju, o papierze, który przyjmie każdą ilość mediów, o wygranej w tym nowym wyzwaniu, o promocji na Primę, o białej pościeli, której w ekspresowym tempie nie poplami pies. No zdarza się.
Jesteśmy też ludźmi, czasami zawistnymi, gdy ktoś osiągnie sukces przed nami, gdy regularnie oddaje siebie dla swoich celów, realizuje wielkie MARZENIA. Czasami mówimy sobie w duchu że nam to właściwie to zwisa, czasem wbijemy szpilę, czasem z irytacji powrzeszczymy w jakąś fajną poduszkę. Czasem mamy o wiele większe problemy, takie o których nie chcemy mówić na forum, czasem nam się nie chce, a czasem to w sumie mogłybyśmy wyjść z siebie. A wszystko dla tych całych marzeń.
A ja na przykład marzyć nie lubię.
Cały czas byłam pewna, że marzenia są niebezpieczne pod tym względem, że dają nam pewien bufor bezpieczeństwa - przecież wszyscy trąbią, że trzeba wychodzić ze strefy komfortu, że trzeba działać, szukać, nie wpadać w rutynę. Z marzeniami to jest trochę tak, że jak już sobie coś wymyślimy i nazwiemy to coś "marzeniem" to tak naprawdę nic w tym kierunku za bardzo nie trzeba robić. Ono sobie jest, wisi gdzieś zapomniane z tyłu głowy, odkurzane tylko w postaci wyrzutu sumienia, gdy życie postawi nas pod ścianą i rozstrzela całym magazynkiem takich wyrzutów. Po co? Przecież można tego nie mieć, a zamiast irracjonalnych marzeń zaplanować i z całą mocną realizować cele.
Tego chyba też nas uczą, prawda? Upraszczania życia, planowania, działania, uczenia się, ograniczenia marnowanego czasu. Pracy nad swoimi celami, nawet jeśli byłyby głupie, tak długo jak dają nam radość. Jest to jakiś pomysł, w końcu to daje nam szczęście i pozwala odetchnąć od ciężkiego tyrania na te cele, bo nie ukrywajmy, i te nożyczki i pościel przecież kosztują. Cholera, nawet pies kosztuje, takie mamy zrypane życie, że pies nie służy tylko do głaskania. No to tyramy, wmawiamy sobie, że to wszystko dla nas, dla tej radości, dla osiągnięcia jakiegoś kolejnego celu. Szczerze powiedziawszy miałam tu napisać, że właśnie tyrać powinnyśmy, bo raz że nic z drzewa nam nie spadnie jeśli chcemy realizować swoje cele, a dwa że głupie wymyślanie wymówek jeszcze nikomu nie pomogło. Że trzeba, cholera, wziąć się w garść, a potem ciężko zapracować na realizację siebie. Trzeba tyrać, tak długo aż zabraknie tego cholernego tchu i wszyscy się podusimy.
W zeszłym roku moim słówkiem było "change" - wszystko, co robiłam skupiało się więc właśnie wokół zmian, doskonalenia i wyłażenia z tej strefy (dys)komfortu, na którą latami sobie pracowałam. Nie żałuję ani jednej z tych zmian, ale wciąż czegoś mi brakowało, więc po długim namyśle (Chryste, półtoramiesięcznym!) zdecydowałam o jednej rzeczy, której brakuje mi w tym tyraniu najbardziej. Najbardziej mi brakowało możliwości odpuszczenia pewnych spraw i działania w irracjonalny, niezaplanowany sposób, zarzucania tych celów i pozwolenia sobie na kompletnie głupi, szczeniacki sposób załatwiania rzeczy.
Zapomniałam prostu o oddechu :)
O, i tak właśnie tegorocznym słowem stało się "breath".
W razie jakbyście zastanawiali się czemu na blogu takie przeciągi, to śpieszę z wyjaśnieniem - ja po prostu sobie oddycham i ani mi się myśli wracać do roboty :)
0 komentarze